Na początku sezonu letniego, miasta takie jak Kosakowo i Gdynia, a także cała aglomeracja trójmiejska, stają się areną dla festiwalu muzycznego Opener. Wydarzenie to wywołuje różne reakcje wśród mieszkańców. Niektórzy z niecierpliwością oczekują na ten okres, innych natomiast ogarniają obawy. Radość wynikająca z obserwacji tętniącej życiem, kolorowej masy ludzi jest udziałem jednych, podczas gdy innych irytuje ten sam widok. Dla niektórych festiwal stanowi szansę, inni widzą w nim raczej potencjalne zagrożenie. Są osoby, które entuzjastycznie opowiadają o pozytywach płynących z organizacji tak dużej imprezy, inne zaś skarżą się na koszty i wyzwania z tym związane. Osobiście nie zaliczam się ani do jednej, ani do drugiej grupy – festiwal nie wywołuje u mnie ani ekscytacji, ani też nie jest źródłem westchnień.
Miałem okazję uczestniczyć w nim dwukrotnie: obejrzałem koncerty, posłuchałem muzyki – to wystarczyło dla mnie. Mam pełne zrozumienie dla tych, którzy są gotowi wydać duże sumy pieniędzy i pokonać długie dystanse, by dołączyć do festiwalowej publiczności.
Moje osobiste odczucia wobec tego wydarzenia skłaniają mnie co roku do refleksji nad jego ekonomicznym wpływem na Gdynię i całe Trójmiasto. Czy nie warto byłoby wspólnie ustalić realną skalę kosztów i korzyści z tej imprezy? Wiem, że brak konkretnej wiedzy na ten temat sprzyja tworzeniu własnych narracji. Pozwala to zarówno tym, którzy są przekonani o czystym zysku generowanym przez festiwal, jak i tym, którzy uważają dopłacanie do niego z miejskiego budżetu za nonsens, unikać rzetelnej analizy i weryfikacji swoich przekonań.